Tego dnia nie spakowałem do plecaka raków. 

Choć zabrałem je oczywiście z Polski, bo przecież luty. Zima. Wietrzne wyspy i strome góry. Zamierzaliśmy się wspinać. Amatorsko, tyle o ile, ale zawsze. Tak więc porządne buty, stuptuty i raki. Ale tego dnia zostały na bazie. Dzień słoneczny, trawa w dolinach zieleniła się jak w kwietniu, a my mieliśmy wspaniały plan na wspaniały szlak. Trekking do latarni morskiej Kallur. Nie obejmuje on żadnych trudnych podejść – ot spacer z niewielkim przewyższeniem, nawet nie dość długi. 

-Raki nie będą potrzebne – mówię więc do przyjaciół – nie bierzcie, to łatwy szlak.

Tyle, że piękny. Gdy dochodzisz do krawędzi ziemi, gdzie nagle, zupełnie nieoczekiwanie kończy się wyspa Kalsoy masz do wyboru – spojrzeć w dół i wstrzymać oddech ze strachu przed głęboką przepaścią albo spojrzeć w tył i wstrzymać oddech ze zdumienia. Z zachwytu. Latarnia stoi na zboczu, któremu jakiś prehistoryczny morski potwór wygryzł kawał lądu wraz z trawą i kamieniami. Klify są tu tak wysokie i tak nagłe, że chcesz zostać, mimo iż strach stąpać. Rozkładasz ręce na wietrze i udajesz mewę albo głuptaka. Jak nikt nie patrzy, to nawet krzykniesz, że jesteś królem świata jak w Titanicu.  Na dole fale tłuką w skały, a chmury pędzą, jakby uciekały przed tym hałasem. Jakby pod twoimi stopami i nad twoją głową toczyła się jakaś odwieczna bitwa sił natury. Pewnie tak jest.

No więc taki był plan. Promem z Klaksvik hop, piętnaście minut i jesteśmy na sąsiedniej wyspie. Krótka trasa autem z południa na północ. Morze spokojne, za spokojne. Podejrzana cisza na archipelagu. Miejscowi już nawet gadali, że dziwne klątwy do nich chyba przywieźliśmy, że siedem dni słońca z rzędu w lutym. I prom nie przypłynął. Jakby się bał tej spokojnej wody, jakby potrafił balansować po wąskich wodach cieśniny jedynie w dzikim dryfie. 

Czekaliśmy – godzinę. Potem dwie. Ja robię zdjęcia ptasim portowym żebrakom. Asia Asia chłonie ciszę poranka. Paweł czeka najbardziej. To znaczy najbardziej to przypomina czekanie, bo po prostu siedzi w aucie i odpoczywa, jakby to był koniec dnia. 

Nie przypłynie – mówię do siebie pierwszy raz.

Jakby mu się zwyczajnie nie chciało tak z rana, po te kilka aut. Jakby zaspał do roboty. Tu ludzie po prostu to oznajmiają, stwierdzają, po czym włączają silniki i zawracają auta. Nikt się nie denerwuje, tylko zmienia plan dnia ot tak. Gdzieś dzwonią, spokojnym tonem mówią, że dziś nie, że jutro może, nam pokazują życzliwe uśmiechy i machają na pożegnanie.

A my co? Jutro? Jutro nie mogę…jutro wyjeżdżam… – myślę sobie. 

Prom niestety tego nie rozumie. Cumuje dalej w przeciwległym porcie w Sydradalur. Nie widzę go stąd, ale wyobrażam sobie jak buja się na tej dziecinnej fali i się śmieje. Rozpaczliwie szukam ratunku w tych ciepłych uśmiechach Farerów. Nic z tego. Oni nie przyłączą się do tego protestu, już odjeżdżają. To dla nich rutyna, drobnostka mniejsza niż u nas spóźniony tramwaj. 

Tylko dokąd odjeżdżają? Pojechaliśmy za nimi… a może za google maps? A może śladem tych krzykliwych głuptaków? A może po prostu wzdłuż drogi, bo z Klaksvik wiedzie w zasadzie jedna, tyle że w dwóch kierunkach. Jak zawsze na Wyspach – kręta trasa wciśnięta w wąską dolinę albo ciasno nawinięta na brzuch zbocza góry, wisząca niemal nad Atlantykiem doprowadziła nas do innej sąsiadki Bordoy – do wyspy Vidoy. Jeszcze tylko ciemny niski tunel, w którym kapie ciężko woda. Jej echo słychać przez zamknięte szyby wozu. 

Co może nam zastąpić tak piękny plan? Co może być lepsze od tych pogryzionych przez pradawne fale klifów na Kalsoy? Odpowiedź tkwi w samych Wyspach. W ich duchu i tajemnicy. W tym niesamowitym klimacie, który rządzi tu wszystkim jak Bóg. Gdy się rozejrzysz – zwyczajnie zrozumiesz – tu wszędzie jest pięknie. Nie ta wyspa? To następna, jest ich siedemnaście. Jeśli już zwiedziłeś jedną, jedź na sąsiednią. I pojechaliśmy. I to była świetna decyzja, bo na odcinku trzech kilometrów wysiadaliśmy z auta trzy razy, żeby robić zdjęcia. Owce jak zwykle właziły nam w kadr, a jakiś dobry pasterz ręką wskazał, że tam na końcu drogi stoi piękny drewniany kościół, starszy niż on sam i cała wieś, a nad kościołem górują dwa szczyty.

-Wejdźcie na tamten – wskazał – a zobaczycie wspaniały widok na okolicę. 

Gdy doczytałem, że ze szczytu Villingardalsfjall można wzrokiem objąć nie tylko wieś Vidareidi z jej pięknym starym kościołem, ale również nieodżałowaną wyspę Kalsoy z jej latarnią morską, nie miałem więcej pytań. Już gnałem po świeżej lutowej trawie, omijając owcze bobki i ostre kamienie. Z dołu, góra wyglądała niepozornie, jak kaszubskie wzgórze. A śnieg, raczej jak lukrowa posypka, lekko tylko zdobił sam czubek. 

Szedłem w górę, ciągle obracając się za siebie, bo szczyt górujący nad wsią z jej południowej strony, wciąż nie miał dosyć pozowania mi do zdjęć. Przyjaciele jakoś bez trudu wspięli się na…no prawie. Zatrzymała ich ta lukrowa posypka. Nigdy nie lekceważcie tych podstępnych pagórków. Wyglądają jakby je artysta ulepił, są symetryczne, wyraźne, wyrastają z morza niby pomniki. I choć nie są szczególnie wysokie, to bywają strome jak diabli. Ale szedłem dalej, żeby jeszcze zza zasłony wyspy Kunoy dostrzec przez lornetkę latarnię na Kalsoy. I udało się. Widok był przepiękny. Jeszcze bardziej wyjątkowy niż cała reszta wysp. 

Morskie ptaki gratulowały mi chóralnie, a z tej wysokości ledwo tylko dało się słyszeć gniew fal. Widzieliśmy jak fiord wbijał się pomiędzy dwie wyspy. Na spokojnej wodzie stały okrągłe łowiska dorszy. Bliźniacza góra Malinsfjall, której zbocza wpadały bezpośrednio do oceanu, sama przypominała wyspę. Jej brzegi były niemal idealnie okrągłe i wydawało się, że patrzę na mały pacyficzny wulkan, który dopiero co wyrósł z wody. Albo na grafikę komputerową. 

Ale to nie była przecież gra komputerowa, tylko prawdziwy świat. Jeden z jego najpiękniejszych zakątków. Najdziwniejsze wyspy świata.

Postaliśmy jeszcze chwilę w tym majestacie, po czym zaczęliśmy schodzić. Zagapiłem się na na to niezwykłe piękno natury i zjechałem na tyłku, po tych ostrych kamieniach, po tych owczych bobkach. Po tej lukrowej posypce. Bo przecież nie wziąłem dziś tych raków. Leżą w naszym domku w Selatrad i się śmieją. 

Na szczęście nie zjechałem daleko. Zakląłem głośno, bo nabiłem sobie siniaka na nodze, ale zaraz przeszła mi złość, bo znów ujrzałem ten fiord i ten komputerowy wulkan. Uśmiech szybko wrócił, westchnąłem głęboko wdychając atlantyckie, świeże powietrze i spojrzałem w słońce, które świeciło nad archipelagiem już siódmy dzień z rzędu. W lutym. 

W każdym razie, na wszelki wypadek weźcie  raki.

Podziel się